Chłopcy leżeli w trawie i oglądali gwiazdy, gdy ich rodzice
wspólnie żartowali przy stole. Takie spotkania potrafiły być niesamowicie
długie i męczące.
- Widzisz tamtą gwiazdę? – Arthur wskazał na punkcik lśniący
na czarnym niebie. – Ta jest moja.
- Głupi! Nie wiesz, że nie można posiąść gwiazdy? W sensie…
można, ale trzeba mieć jakąś kartkę. Brat mi o tym opowiadał. Poza tym… kto
chciałby mieć gwiazdę? Nic nie można z nią zrobić! – leżący obok Arthura
chłopiec się oburzył.
Owym chłopcem był Nathan, który mieszkał w sąsiedztwie od
stosunkowo niedawna. Wydawał się nieśmiały, jednak udało mu się zaprzyjaźnić z
Lori i jej młodszym bratem. Był twardo stąpającym po ziemi chłopcem, a przy tym
bardzo upartym. Przekonanie go do czegokolwiek bywało bardzo męczące.
- Właśnie, że można! Jeżeli kiedyś będzie ci smutno, to
wyjdziesz na balkon, odszukasz swoją gwiazdę i od razu poprawi ci się humor, bo
będziesz wiedział, że jest ktoś, kto cię wspiera.
- Bzdura!
Jego przyjaciel raz po raz odrzucał teorię, kurczowo
trzymając się ziemi.
Za grosz wyobraźni.
- Mógłbyś chociaż raz sobie coś wyobrazić? Cokolwiek? –
Arthur nie miał zamiaru się poddać.
Nathan prychnął, ale jeszcze raz spojrzał w niebo. Srebrne
punkciki lśniły jak drobne kryształki. Wszystkie wyglądały niesamowicie, jednak
jedna z gwiazd zwróciła jego uwagę. Nie błyszczała może tak bardzo jak
pozostałe, mimo to przyciągnęła wzrok i wyjątkowo mu się spodobała. Była
wyjątkowa.
Wyciągnął więc rękę i wskazał na gwiazdę.
- Ta – szepnął. – Ta będzie moja.
- Wiesz, kiedy
zapukałeś tu o piątej nad ranem, myślałem, że coś się stało. Zazwyczaj
przychodzisz trochę wcześniej.
Jack popijał kawę, co
jakiś czas zerkając na kanapę. Nie, żeby sam mebel był wyjątkowo interesujący.
Po prostu leżał na niej jego bliski przyjaciel.
- Ta – Nathan mruknął
w odpowiedzi i uniósł rękę.
Wydawało mu się, że we
śnie wskazał na coś, co było bardzo wysoko. Czubek wieżowca? Chmurę w
określonym kształcie?
Gwiazdy?
Miał niejasne
wrażenie, że jego sen mógł być jakimś bardzo starym wspomnieniem, które z
jakiegoś powodu wyrzucił z pamięci, a teraz stanowiło klucz do jakiejś zagadki.
Czuł, że brakuje mu istotnego elementu do jej rozwiązania.
- Co teraz masz zamiar
zrobić? – Jack skierował spojrzenie zielonych oczu o naturalnie większych źrenicach
na Nathana.
Nie usłyszał
odpowiedzi.
Co teraz?
Nathan opuścił rękę i
zaczął się zastanawiać. W obecnej sytuacji powrót do mieszkania wydawał się nie
najlepszym pomysłem. Jego współlokator pewnie by się zdenerwował i zrobił coś
gorszego niż ostatnio.
Być może Nathan
wylądowałby w szpitalu.
- Możesz tu zostać na
kilka dni. Na piętrze jest wolny pokój, mam zapasowe klucze… Mógłbyś wracać
kiedy chcesz.
Propozycja Jacka
wydawała się kusząca: własny kąt, do którego bez problemu można by wrócić.
Jednak to oznaczało opuszczenie współlokatora, a co się z tym wiązało, więcej
kłopotów.
Jak się nazywa to
uczucie, gdy jednocześnie pragniesz się od kogoś uwolnić i przy nim zostać? Jak
nazwać strach, który pojawia się, gdy tylko spojrzysz na konkretną osobę? Jak
określić uczucie będące miłością i nienawiścią w jednym?
- Posłuchaj, Nathan.
Wiem, że to dla ciebie trudny temat i nie powinienem się wtrącać, ale to trwa
stanowczo za długo. Rozumiem, że jesteś samotny i takie tam…
- Nie jestem samotny –
wtrącił się Nathan i gwałtownie podniósł się do pozycji siedzącej. – I masz
rację. Nie powinieneś się wtrącać.
Jack tylko głęboko
westchnął.
- Po prostu uważaj na
siebie, okej?
***
- Tatusiu? –
powiedziała, przecierając oczy.
Chociaż minęło wiele
lat, wciąż po przebudzeniu zadawała to samo pytanie i za każdym razem
odpowiadała jej cisza. Ogromny apartament pochłaniał słowa, chowając je po
kątach. Nikt nigdy nie próbował ich odszukać.
Niechętnie zsunęła się
z łóżka i ruszyła w kierunku łazienki. Po drodze prawie się potknęła o but
leżący na podłodze, a potem jeszcze o dywan. Mimo kilku niedogodności, udało
jej się stanąć przed lustrem.
Wyglądała strasznie.
Sinych cieni pod
oczami nie był w stanie zakryć nawet najlepszy makijaż. Dodatkowo całą twarz
szpeciły blizny po trądziku i okropna blizna – choć niewielka – nad łukiem
brwiowym. Miała duże jasnobrązowe oczy, jednak pozbawione blasku i obojętne.
Wystające kości policzkowe zasłaniały skołtunione czarne włosy.
Tak wyglądała
prawdziwa Evelyn. Nieumalowana, w zwykłej męskiej koszulce. Nie pasowała do
luksusowego apartamentu i łazienki urządzonej z niemniejszym przepychem.
- Witaj, stara –
uśmiechnęła się do odbicia w lustrze, a ono odpowiedziało równie bladym
uśmiechem. W oczach nie widać było rozbawienia.
Przemyła twarz zimną
wodą i ponownie na siebie spojrzała.
- Jesteś paskudna.
Wyglądasz jak gówno. Co ci wszyscy mężczyźni w tobie widzieli? Co Richard w
tobie widział? Jesteś zwykłą szmatą.
Odbicie ponownie
posłało blady uśmiech.
- Nie zasługujesz na
takie życie. Nie zasługujesz na to, by w ogóle przebywać wśród ludzi. Kto w
ogóle dał ci prawo do istnienia? Zabiłaś swojego ojca. Wiem, że to byłaś ty.
Dobrze się bawiłaś, prawda?
Jeszcze przez chwilę
obserwowała swoje odbicie w lustrze, gdy poczuła, że traci kontrolę. Z
wrzaskiem uniosła pięść i z całej siły uderzyła w gładką powierzchnię lustra,
które rozpadło się z hukiem. Maleńkie odłamki pokryły podłogę.
- Teraz przynajmniej
nie muszę na ciebie patrzeć, suko. – Evelyn ponownie się uśmiechnęła.
Po krótkiej chwili
opadła z sił i wylądowała na marmurowej posadzce. Odłamki wbijały się w jej
ciało jak miliony maleńkich igiełek. Ze grzbietu prawej dłoni spływała krew.
Nie czuła nic.
Spojrzała na setki
drobnych ran na swojej dłoni i zamknęła oczy, by jeszcze przez chwilę napawać
się bólem.
***
Ten
sam ból poniekąd towarzyszył Arthurowi. Z jednej strony wiedział co go czekało,
jednak z drugiej obawiał się przebiegu tego zdarzenia. Paradoks, na który nie
było miejsca w obecnej sytuacji.
Nerwowo
poprawiał przykrótkie rękawy koszuli. Nie było go stać na nowy garnitur, więc
był zmuszony chodzić w pogrzebowym stroju jeszcze z liceum. Gwiazdy rocka nie
noszą garniturów. Poza tym był zmuszony zdjąć kolczyki, co było dla niego
równoznaczne z pozbawieniem go ostatniej oznaki indywidualizmu.
Wraz
z narzuceniem marynarki stawał się kolejnym nijakim członkiem społeczeństwa.
Siedział
w poczekalni i z uporem maniaka próbował ukryć tatuaże, które do niedawna były
jego dumą. Wykonane przez znajomego tatuatora pokrywały całe ręce: od łopatki
aż po nadgarstek. Grafiki były kolorowe i robiły ogromne wrażenie na
dziewczynach.
Pierwszy
raz się ich wstydził.
Nagle
z gabinetu wybiegła zapłakana brunetka w okularach. Była wyjątkowo przeciętna,
czym straciła zainteresowanie Arthura. Gdy tylko zniknęła na schodach, wstał z
miejsca i ruszył w kierunku biura.
Nie
bał się.
Towarzyszyła
mu bardziej trema.
Zapukał
i bez zaproszenia wszedł do pomieszczenia, w którym na biurku siedział
zaskakująco młody jak na takie miejsce mężczyzna. Miał gęste dosyć krótko
przystrzyżone włosy, mocno zarysowaną linię szczęki i czarujący uśmiech na
twarzy, gdy zobaczył Arthura.
Rockman
stanął jak wryty i rozejrzał się dookoła. Był zdezorientowany. Jeszcze parę
sekund temu z gabinetu wybiegła rozpłakana dziewczyna, a facet przed nim się do
niego uśmiechał. Zajebiście.
-
Skoro powitania mamy za sobą, czas na rzeź – przemówił, a uśmiech wciąż nie
schodził mu z twarzy. – Ross Marx. Dziś będę pana katem. – Skłonił się nisko
jak szlachcic z szesnastego wieku.
Arthur
nie potrafił wskazać, co w mężczyźnie go najbardziej irytowało. Uśmiech? Dziwna
maniera? A może wszystko?
Zdusił
w sobie gniew i zajął miejsce przed biurkiem, podając nazwisko, a pan Marx
zasiadł przed nim.
-
Co tu mamy? Wygląda na to, że zabieramy dziś panu zasiłek – powiedział, patrząc
w kartkę. Oczywiście nie musiał z niej czytać. Sprawiał wrażenie jakby znał jej
treść na pamięć.
Arthur
skinął głową i po dłuższym czasie, gdy wysłuchiwał formułki towarzyszącej takim
przypadkom, padło coś, czego się nie spodziewał:
-
… co oznacza, że ktoś będzie musiał postawić panu obiad, a ja zgłaszam się na
ochotnika.
Ross
Marx odchylił się na krześle, zarzucił – tak, to dobre słowo - nogę na nogę i
przyłożył długopis do ust. Przy tym uśmiechnął się trochę lubieżnie.
Na
Arthurze nie zrobiło to większego wrażenia, ale wpadł mu do głowy pewien
pomysł. Pomysł, który uchroniłby go od biedy, a przyniósł korzyści obu stronom.
-
Pociąga cię bezrobocie? – Chce grać? Proszę bardzo.
-
Nie, tylko ty.
Zabrakło
dosłownie kilku sekund, by przerżnęli się na biurku, krześle, wykładzinie,
szafce czy czymkolwiek, o czym w tamtej chwili fantazjowali, ale do gabinetu
weszła kobieta, która przekazała Rossowi kartkę. Wyszła równie niespodziewanie
jak weszła.
Mężczyzna
rzucił okiem na świstek papieru, po czym zmiął go i wyrzucił do kosza, a z
Arthurem ustalił szczegóły spotkania, kazał mu podpisać kilka papierków. Po
wszystkim odprowadził go do drzwi.
-
Mam nadzieję, że niedługo zobaczę ten tatuaż – powiedział, podając mu rękę i
uśmiechając się w charakterystyczny dla siebie sposób.
Arthur
opuścił gabinet pogrążony w myślach. Nie wierzył w to, co zrobił, ale był z
siebie dumny. Zapowiadała się pierwsza tego typu znajomość odkąd był w zespole.
Przez
zamyślenie kompletnie nie zwrócił uwagi na to, że idzie po schodach, co
poskutkowało upadkiem. Nie było to nic poważnego. Sturlał się z pięciu schodków,
zwracając na siebie uwagę wszystkich ludzi, którzy przebywali akurat w pobliżu.
Wtedy
zadzwonił telefon.
-
Czego?! – rzucił do słuchawki, gdy w końcu udało mu się podnieść.
-
Mógłbyś być trochę milszy dla siostry, wiesz?
-
Lori, nie mam czasu teraz rozmawiać… - jęknął, opuszczając urząd.
-
To ważne! Wiem, że ostatnio się głupio zachowałam i nie powinnam była się
mieszać w twoje życie. Jesteś dorosły. Wpadłbyś ze mną o tym porozmawiać?
Arthur
przez chwilę poważnie rozważał tę propozycję, ale spojrzał na swój strój.
-
Będę za jakieś pół godziny.
***
-
Coś ty dzisiaj taka nieobecna?
Connor
z reguły był spokojnym człowiekiem, ale gdy Bunny zbiła drugą filiżankę tego
dnia, zaczął tracić cierpliwość. Do tej pory jego przyjaciółka była mistrzynią
żonglowania naczyniami, a teraz nagle wszystko zaczęło jej lecieć z rąk.
-
Przepraszam, przepraszam – mruknęła i rzuciła się, by pozbierać resztki filiżanki.
-
Rękami to ty tego nie zbierzesz. Idź po zmiotkę i szufelkę.
Posłusznie
wykonała polecenie, ale wciąż jej myśli były daleko od pracy. Zakochała się?,
pomyślał Connor, ale natychmiast pozbył się takich domysłów. Bunny była
zatwardziałą feministką i wszystkich mężczyzn prócz Connora uważała za drani.
Dziewczyny także jej nie pociągały. Było jej dobrze z samą sobą.
I
nagle tłucze filiżanki.
Coś
musiało się stać.
-
Może powinnaś wziąć sobie wolne? Nie możesz się skupić… Coś się stało? – Connor
oparł się o ladę, by mieć przyjaciółkę na oku.
-
Żebyś wiedział, co się stało – westchnęła, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.
-
To mi opowiedz, do cholery! Po to tu jestem!
Bunny
wlepiła w niego swoje błękitne oczy, po czym porzuciła sprzątanie i stanęła
naprzeciw niego.
-
Uroczyście oświadczam, że mam faceta!
Connor
wybałuszył na nią oczy. Raz po raz otwierał i zamykał usta niezdolny do
wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. Bunny się zakochała!
-
Ma na imię Arthur, jest w moim wieku, ma tatuaże…
Na
sam dźwięk tego imienia Connora przeszły ciarki. Z każdym kolejnym wyliczeniem
opis coraz bardziej pasował do jego współlokatora. Arthur i Bunny. Bunny i
Arthur. Ciężko mu było to sobie wyobrazić.
-
… i do tego jest najlepszym kochankiem pod słońcem! – zakończyła swój wywód
długim westchnieniem.
Connor
długo stał w osłupieniu. Jego obawy wcale nie musiały okazać się prawdą. Mogło
chodzić o jakiegoś innego Arthura. Wielu takich chodzi po ulicach! Prawda?
Prawda?
-
Czemu się nie odzywasz? Tobie też się spodobał? – wybuchła śmiechem i nawet nie
wiedziała, że część z tego miałaby rację bytu.
-
Nie o to chodzi – wydusił z siebie i zmienił temat. Zaczynało robić się
ciekawie.
***
Nathan
po dłuższym spacerze po mieście uznał, że należy wyjść naprzeciw problemom.
Dlatego stał właśnie przed drzwiami do mieszkania, które poniekąd było też
jego.
Najpierw
zapukał parę razy aż zdobył się na naciśnięcie dzwonka. Zrobił krok w tył i
czekał. Co innego mu pozostało?
Po
chwili drzwi się otworzyły, a stanął w nich chudy chłopak w przydużej koszulce
na długi rękaw, ze słuchawką w uchu i potarganymi włosami w kolorze orzechowym.
Na nosie miał okulary w grubych oprawkach.
-
Wróciłeś! – Rzucił się Nathanowi na szyję i od razu wpuścił go do środka. –
Martwiłem się o ciebie! Gdzie byłeś przez całą noc?
Odpowiedź
nie należała do oczywistych. Nathan wymyślił coś na szybko, by nie wzbudzać
podejrzeń.
-
Obsługiwałem gości na imprezie. Uwierzysz, że ktoś zorganizował ją na dachu?
Były same szychy.
William
kiwał głową z zainteresowaniem, gdy Nathan opowiadał o ludziach, którzy się
bawili. Oczywiście nie wspominał o mężczyznach, chcąc zaoszczędzić sobie
kłopotów. Po opowieści o bardzo namolnej klientce – nie wspomniał, że z nią
spał – udał się do toalety.
Chociaż
mogło się wydawać, że William jest troskliwą osobą – w końcu był asystentem
dentysty, którego pacjentami były głównie dzieci – to nie ufał ludziom. W
jednej chwili złapał telefon swojego współlokatora i zaczął przeglądać
wiadomości.
Jack
Dotarłeś? Przemyśl to.
Kim
był ten Jack? Co miał przemyśleć Nathan? Czyżby był z nim poprzedniej nocy?
William poczuł jak wzbiera w nim wściekłość. Został oszukany.
-
Co to jest? – Jak tylko Nathan wyszedł z toalety, William pokazał mu wiadomość.
– Kim jest ten Jack i co masz przemyśleć?
W
Nathanie zaczęła wzbierać panika. Nie, to był strach. Przewidywał, że tego dnia
wybuchnie awantura, ale łudził się, że skoro William ma dobry humor to może uda
się spędzić ten dzień bez konfliktów. Mylił się.
-
Dlaczego w ogóle odbierasz moje wiadomości? Nie ufasz mi? – odbił piłeczkę.
William
nie zamierzał odpowiadać. Bez zastanowienia uniósł pięść, która momentalnie
trafiła w twarz Nathana. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Atak
Williama. Podniesienie po ciosie.
A
po nim był następny.
Poczuł
coś ciepłego spływającego na górną wargę. Krew. Nathan otarł ją grzbietem dłoni
i spojrzał z nienawiścią na Williama. Agresor nienawidził tego wzroku.
Uderzył
go w twarz. Jeszcze raz. I następny. W końcu stanął na nogach, ale wciąż ciężko
dyszał ze wzrokiem wbitym w swoją ofiarę. Nathan poruszył się. Na czworaka
doszedł do ściany i przytulił się do niej ze szlochem. Jednak łzy nie tuszowały
słodkiego smaku krwi.
Wyrzuty
sumienia zaatakowały Williama z ogromną siłą.
To moje dzieło?
Zrobiło
mu się żal Nathana, więc podszedł do niego i, ignorując jego protesty, zaczął
go całować. Całował jego słodkie od krwi wargi. Słone od łez policzki. Ciepłą
szyję.
Potem
bez zbędnych ceregieli zsunął mu spodnie, a sam wyciągnął swojego penisa i w
niego wszedł. Mocno. Zdecydowanie.
Wchodził
w niego raz za razem w akompaniamencie jego krzyków i protestów. Nie zwracał
uwagi na jego usilne próby wyrwania się z uścisku.
A
William dochodził raz za razem i z każdym kolejnym finiszem czuł jak wyrzuty
sumienia powoli go opuszczają.
***
Evelyn
kręciła się po mieście bez parasola aż jej płaszcz, włosy i wszystko dookoła
było mokre. Prawa dłoń była zabandażowana.
Nie
bez powodu spacerowała akurat w taką pogodę. Niektórym deszcz kojarzy się ze
smutkiem, przygnębieniem, może nawet śmiercią. Jednak dla Evelyn deszcz był
jedynym, co dotrzymywało jej towarzystwa. Długie godziny oczekiwania na ojca
wypełniało nieustające uderzanie kropli o szybę.
Dlatego
stanęła na środku ulicy i uniosła twarz ku niebu, by krople spływały po jej
twarzy. Było to na swój sposób bardzo oczyszczające. Mogła bardzo długo tak
stać w deszczu, jednak poczuła przemożną chęć, by wybrać się na most. Może
chciała popełnić samobójstwo.
Szła
bardzo powoli, dokładnie obserwując otoczenie. Przyglądała się przejeżdżającym
samochodom, ludziom. Nagle jej uwagę zwróciła postać, która zdecydowanie stała
po złej stronie barierki.
Evelyn
zachowała spokój i tym samym tempem zbliżyła się do niedoszłego samobójcy.
-
Nie pomagaj mi! Nic mnie już nie uratuje. – Był roztrzęsiony; w każdej chwili
mógł skoczyć.
Tylko
oparła się o barierkę i w dalszym ciągu obserwowała ulicę. Nie miała zamiaru go
ratować.
-
Wybrałeś sobie beznadziejną porę. Jeszcze jest jasno. A może celowo to
zrobiłeś?
Chłopak
zdenerwował się jeszcze bardziej i tym razem na nią spojrzał.
-
O co ci chodzi?
Evelyn
go zignorowała.
-
Pewnie liczyłeś na to, że ktoś rzuci ci się z pomocą. Chciałbyś. Są ślepi.
Każdego dnia otaczam się setką osób. Żartujemy, śmiejemy się. Ale nie są nawet
w stanie dostrzec, że tak naprawdę to nie ja. Chowam się gdzieś w swojej podświadomości,
ale ich to nie obchodzi.
-
Pewnie jest ci ciężko – rzucił.
-
Ciężko? Kurewsko cierpię. Codziennie budzę się z myślą, że równie dobrze
mogłoby mnie nie być. Że nie zasługuję na takie życie. Ale wieczorem jest
lepiej. Zaczynam myśleć, że to oni na to nie zasługują.
Mogłoby
się wydawać, że chłopak z każdym słowem porzucał swój plan. Przeszedł przez
barierkę i stanął obok Evelyn.
-
Co, nie skaczesz? – po raz pierwszy na niego spojrzała i uśmiechnęła się. –
Dlaczego w ogóle próbowałeś?
Schował
dłonie do kieszeni kurtki przeciwdeszczowej i wbił wzrok w drugą stronę ulicy.
-
Mój ojciec odszedł do innej, gdy dowiedział się, że mama ma raka. Zacząłem
pracować. Najpierw do szkoły, ze szkoły do pracy, z pracy do mamy. I tak przez
jakiś czas. Myślałem, że coś zaczyna się układać, ale oczywiście musiało się
spierdolić. – Popatrzył w niebo. – Z mamą było coraz gorzej.
-
Umarła?
-
Nie. Jeszcze. Ostatnio się pojawił w szpitalu. Zaczął grać wzorowego męża i
ojca, a chodziło mu tylko o pieniądze. – Wziął głęboki oddech. – Wczoraj straciłem
mieszkanie.
Evelyn
poczęstowała chłopaka papierosem, po czym sama zapaliła.
-
No to nieźle.
Zaciągnęła
się dymem. Ta historia wydawała się trochę nieprawdopodobna, ale musiała być
wiarygodna skoro chłopak chciał przez to popełnić samobójstwo. Dziwnie szybko z
tego zrezygnował.
-
W takim razie powodzenia. – Ruszyła naprzód, jednak po chwili znów się
zatrzymała. – Za szybko podjąłeś decyzję. Spróbuj rozwiązać swoje problemy.
Może się uda.
-
A co z twoimi problemami?
Po
chwili zamyślenia odparła:
-
Moich problemów nie da się rozwiązać.
Odeszła.
***
Lori
mieszkała w przestronnym mieszkaniu niedaleko Londynu. Było to nieduże, lecz
bardzo przytulne miejsce pełne antyków, wszelkiej maści figurek i innych
bibelotów, które nadawały specyficzny klimat. Zawsze tam pachniało lawendą, co
było dosyć podejrzane.
Arthur
z przyjemnością wrócił do tego miejsca, które naprawdę można było nazwać domem.
Kiedy tylko przekroczył jego próg, do przedpokoju wpadł Alan – syn Lori.
-
A praca domowa odrobiona? – zapytała na wejściu.
-
Prawie – odparł Alan i spojrzał na Arthura. Od razu zaświeciły mu się oczy. –
Wujek!
Po
dłuższym powitaniu przeszli do salonu, a Lori odesłała syna do lekcji.
-
Dawno cię nie widział – zaczęła, wstawiając wodę na herbatę.
-
Urósł. Ile ma już lat?
-
Siedem.
Arthur
usiadł przy stole w kuchni, gdy Lori jeszcze chwilę się krzątała w poszukiwaniu
ciastek i innych przekąsek, które chociaż trochę osłodzą tę trudną rozmowę. Po
dłuższym czasie postawiła przed Arthurem talerzyk z łakociami i chwilę później
doniosła filiżanki z czarną herbatą.
-
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć jak można pić niesłodzoną herbatę. – Wzdrygnęła się,
gdy Arthur upił łyk. – I do tego gorącą.
Tylko
wzruszył ramionami, a Lori sięgnęła po ciastko.
-
Nie zaprosiłaś mnie tu, żeby rozmawiać o herbacie, prawda?
-
Prawda. Chciałam porozmawiać o moim zachowaniu. Kiedy odebrał jakiś nieznajomy
chłopak, spanikowałam. Myślałam, że znowu się w coś wplątałeś.
Kiedy
Arthur nic nie dodał, kontynuowała:
-
Jest mi strasznie głupio, że pozwoliłam emocjom wziąć górę. Zazwyczaj się tak
nie zachowuję.
Ponownie
przerwała.
-
Ale muszę powiedzieć, że ten twój współlokator ma naprawdę przyjemny głos.
Arthur
wybuchł śmiechem. Cała ta sytuacja z perspektywy czasu wydawała się taka
głupia. Prawie jak w amerykańskich sitcomach.
-
Nie śmiej się ze mnie! Ja naprawdę się martwiłam! – Lori się oburzyła, ale też
wybuchła śmiechem.
Siedzieli
tak i chichotali, a za oknem zdążyła zapaść noc.
***
Zrobiło
się późno. Klienci zaczęli opuszczać kawiarnię, a Bunny zaczęła pisać smsy.
Uderzała w klawisze z takim zapałem i prędkością, że Connor zaczął podejrzewać
ją o pisanie powieści.
-
Z kim tak zawzięcie piszesz? – spytał, ale został zignorowany.
Postanowił
jej nie przeszkadzać, więc sam rozpoczął pracę nad książką. Wyciągnął kartkę
papieru, długopis i zamknął oczy. Zaciekłe stukanie w klawisze nie pomagało mu
się skupić.
Siedział
tak przez bite dwadzieścia minut, ale żaden dobry pomysł nie wpadł mu do głowy.
Zrobiło się dziwnie cicho.
- Co robisz? – Bunny nagle
pojawiła się obok niego – to mało powiedziane! – wyskoczyła jak diabeł z
pudełka aż sam podskoczył na krześle.
- Myślę nad sensem
istnienia. Właśnie doszedłem do wniosku, że życie nie ma sensu, kawa mi się
skończyła i wszyscy umrzemy. Pozytywnie.
Przez chwilę
intensywnie wpatrywała się w Connora, ale jego pokerowa twarz tylko ją
rozśmieszyła.
- Powinieneś sobie
kogoś znaleźć. Serio – powiedziała i podeszła do ekspresu do kawy.
Nie, żeby o tym nigdy
nie myślał. Kilkakrotnie próbował się z kimś związać, ale koniec końców nic z
tego nie wychodziło. Każdej dziewczynie przeszkadzał jego styl życia i brak
czasu z tego wynikający. Często zarzucały mu, że się nie stara, jest niewierny,
a jedna nawet oskarżyła go o eksperymenty z narkotykami. Wtedy zniechęcił się
do płci pięknej, którą w jego oczach ratowała tylko Bunny.
Nalała sobie kawy do
kubka i upiła łyk.
- Próbowałem.
Dziewczyny nie są dla mnie.
W dokładnie tym
momencie Bunny wypluła kawę, którą jeszcze kilka sekund temu w siebie wlała i
zaczęła kaszleć. Minęło kilka minut zanim doszła do siebie.
- Co? – wykrztusiła.
Connor tylko się do
niej uśmiechnął i nie mówił nic więcej. Dokładnie takiej reakcji oczekiwał.
__________________________
Po dłuuuuuuuugiej przerwie jest rozdział trzeci! Napisałam go do połowy przed wyjazdem, ale w trakcie stwierdziłam, że mi się nie podoba i wszystko trzeba było tworzyć od nowa. Teraz jestem z siebie dumna! Ale tak naprawdę.
Sporo się wydarzyło! Connor okazał się zdeklarowanym gejem, Arthura podrywają w urzędzie, Evelyn nieświadomie kogoś ratuje... Może być tylko lepiej! Dla nich!
Do następnego!
P.S. Macie tutaj pięknego Rossa Marxa. :3
P.S. Macie tutaj pięknego Rossa Marxa. :3
A dokładniej Paxtona z serialu "Sposób na morderstwo". Polecam. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz